Chociaż walczył w klatce, zostanie na wolności

Zawodnik MMA atakuje na ulicy małżeństwo. Najpierw bije kobietę, następnie męża, który staje w jej obronie. Pobity mężczyzna umiera w szpitalu. Jednak najpierw prokuratura, a następnie sąd uznaje, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Agresor nie spędza za kratkami nawet jednego dnia.

Zawodnik MMA atakuje na ulicy małżeństwo. Najpierw bije kobietę, następnie męża, który staje w jej obronie. Pobity mężczyzna umiera w szpitalu. Jednak najpierw prokuratura, a następnie sąd uznaje, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Agresor nie spędza za kratkami nawet jednego dnia.


Bartosz Zając mieszkał w Wielkiej Brytanii. Do Polski przyleciał wraz z żoną, żeby świętować swoje 37. urodziny. W tym celu poszli do jednego z lokali w centrum Bytomia. Pech chciał, że spotkali tam znajomego z którym mieli niewyjaśnione sprawy z dawnych lat.


- Doszło do kłótni, chodziło o jakieś sprawy zaprzeszłe, konflikty pomiędzy rodzinami – opowiada Katarzyna Zając.


Niestety, na utarczce słownej się nie skończyło. Zającowie nie chcąc eskalować konfliktu wyszli z klubu. Napastnik poszedł jednak za nimi. W pewnym momencie zaatakował panią Katarzynę.


- Cały czas szliśmy, a on szedł tuż za nami. Nagle dostałam z pięści w twarz. Zamroczona osunęłam się na ziemię – relacjonuje pokrzywdzona.


Gdy Katarzyna Zając odzyskała świadomość, zobaczyła zmasakrowanego męża. Mężczyzna miał zakrwawioną twarz, leżał niemal nieprzytomny na chodniku.


- Twarz brata wyglądała, jakby właśnie stoczył pojedynek bokserski. Tak zeznał lekarz, który przyjechał na miejsce jako pierwszy – mówi Cezar Zając, brat poszkodowanego.


Bartosz Zając umarł po 2 dniach w szpitalu. Agresorem był Tomasz G. syn lokalnego biznesmena, zawodnik uprawiający MMA. Sprawą zajęła się miejscowa prokuratura, która uznała, że Bartosz Zając zginął w wyniku… nieszczęśliwego wypadku! Owszem, Tomasz G. miał go uderzyć, jednak tylko raz. Za śmierć miał odpowiadać chodnik, na który upadł poszkodowany.

 

- Obrażenia głowy i mózgu powstały w wyniku upadku pokrzywdzonego i uderzenia o twarde podłoże. To uderzenie było bezpośrednią przyczyną śmierci – mówi Agnieszka Nawrot-Bainczyk, prokurator prowadząca śledztwo.


To, że Tomasz G. trenował sztuki walki nie było dla prokuratury okolicznością obciążającą. Wręcz przeciwnie, prokurator prowadząca śledztwo uznała, że skoro wiedział jak uderzyć, to na pewno uderzył tak, aby nie zrobić krzywdy.


- To, że ćwiczył sztuki walki oznacza tylko tyle, że wiedział jak się zachować. Ja przy okazji tej sprawy analizowałam filozofie tych walk i ona przewiduje takie zachowania i takie ćwiczenia aby do skutku śmiertelnego nie doszło –mówi prokurator.


Tomasz G. został oskarżony jedynie o nieumyślne spowodowanie śmierci. Sąd skazał do na rok więzienia w zawieszeniu. Z takim rozstrzygnięciem nie może pogodzić się rodzina ofiary.


- Jak określił to sędzia sprawca miał dobrą opinię, dwójkę dzieci. Chciałabym zapytać sędziego- A co ja mam? Też dwójkę dzieci, które zostały bez ojca, którego już nigdy nie będą miały – mówi Katarzyna Zając.


Rodzina zapowiada dalszą walkę i liczy, że sąd drugiej instancji weźmie pod uwagę wszystkie aspekty sprawy pominięte do tej pory.

 

Więcej w najbliższą niedzielę o 19:30 w reportażu Agnieszki Zalewskiej.